Potencjalne plany ministra finansów dotyczące pracowników sfery budżetowej, które za pośrednictwem mediów docierają do opinii publicznej, muszą co najmniej zastanawiać. Tu warto wspomnieć, że budżetówka od bodaj 8 lat ma praktycznie zamrożone wynagrodzenia, tymczasem średnie płacew gospodarce narodowej wzrosły wtych latach (według danych GUS) o mniej więcej jedną trzecią.
 	Premier Tusk (jeszcze za swego pierwszego rządu) miał przygotowany dla  pracowników sfery budżetowej plan, przekuty nawet w przyjętej wtedy  przez parlament (ad hoc) ustawie „o racjonalizacji zatrudnienia w państwowych jednostkach budżetowych”.  Na jej podstawie z urzędów centralnych miało zostać zwolnionych 20.000  pracowników. To wywołało słuszną awanturę, krzyk opozycji i sprzeciw  związków zawodowych, które szczególnie kwestionowały pozaprawną formę i  tryb proponowanych zwolnień. W takiej sytuacji - w nieprzyjaznej dla  władzy atmosferze politycznej, prezydent Komorowski skierował ustawę do  Trybunału Konstytucyjnego, co ostatecznie wstrzymało zwolnienia.  
Ówczesna władza zrezygnowała z przygotowywania innych przepisów, które  pozwalałyby na hurtową redukcję pracownikówa ograniczyła się do  symbolicznych, indywidualnych zwolnień. W różnych urzędach było z tym  zresztą różnie, ale raczej w skali mikro. Generalnie sprawa szybko  rozeszła się po przysłowiowych kościach. A to, (znając taktykę Tuska)  pozwala podejrzewać, że był to ruch (jak wiele innych wcześniej i  później) obliczony na zwykły PR. To miało być zapewne jego pijarowską  odpowiedzią na słuszne zarzuty o lawinowym zwiększaniu ilości  urzędników. On, biedny premier nawet by i chciał – taki był przekaz -  zrobić porządek w budżetówce, ale mu opozycja i związki zawodowe nie  pozwalają. Zatem rząd D. Tuska generalnie w budżetówce ludzi nie  zwalniał, ale płace (oczywiście nie dotyczyło to swoich) trzymał w  zamrażarce. Po przejęciu władzy przez PiS były sygnały – wcześniej  podobne wysyłali politycy tego ugrupowania w kampanii wyborczej,  odbierane jasno jako wolę odmrożenia płac dla tej grupy pracowników.
Tymczasem dziś do opinii społecznej docierają niepokojące, bo sprzeczne z  tamtymi informacje. Wynika z nich, że zamiast odmrożenia płac a tym  samym spodziewanego wzrostu wynagrodzeń, minister finansów chce im  obniżyć koszty pracy. W 2015 roku wydatki na ten cel sięgnęły 182 mld  zł, czyli 10,2 proc. PKB, podobnie ma być w tym roku. A jak donoszą  media, MF w 2017r. chce obniżyć koszty pracy do poziomu 9,4 proc. PKB.  Byłoby to zmniejszenie funduszu płac o ok. 14 mld zł, a to wpraktyce  oznaczałoby dwie możliwości, że albo będą cięte wynagrodzenia (a wtedy  nici z podwyżek), albo będą zwolnienia.
 	Na razie rząd nie przyjął planu ministra Pawła Szałamachy, ale jeśli te  informacje medialne się potwierdzą i zostaną przez rząd przyjęte? To by  oznaczało, że rząd nie tylko, że nie ma zamiaru być dla pracowników  budżetówki przysłowiowym dobrym wujkiem, to jeszcze szykuje im plan  (złośliwi powiedzą, że to w ramach, „dobrej zmiany”) podobny w skutkach  do tego, który nieudolnie próbował realizować rząd D. Tuska. I gdyby do  tego doszło, to nawet trudno sobie wyobrazić, by spotkało się to ze  zrozumieniem u pracowników budżetówki.
Mieczysław Gójski
fot. M. Żegliński
Tygodnik Solidarność Świętokrzyska nr 26